środa, 3 lutego 2016

O zbyt wczesnych porankach

   Zbyt wcześnie to wtedy, gdy jesteśmy gdzieś przed czasem, gdy musimy na coś czekać. ja dzisiaj nie czekam na nic. Nie czekam, aż współlokatorki się obudzą, aż ktoś zadzwoni, napisze, ani na tramwaj ani na lekarza. A tak właśnie miał wyglądać mój poranek.
   
   Budzik zadzwonił o 4:13. Wyrwana z półsnu zbiegłam na dół zanim zdążył obudzić dziewczyny z sąsiedniego pokoju (przynajmniej taką mam nadzieję).  Nastawiłam wodę na herbatę i usiadłam chwilę na oknie. Niesamowity jest świat o 4 rano. Robotnicy jeszcze śpią, więc nie hałasują. Każda z moich 5 współlokatorek śpi, więc nie słychać ich porannego wyścigu do łazienki, koncertu talerzy w kuchni, kaszlu, smarkania i wszystkich nieodpartych uroków poranka z jakimi zwykle mam do czynienia. Brakuje jeszcze kota, który usiadłby mi na kolanach i kochałby bezgranicznie za kilka ruchów dłońmi po jego grzbiecie. Idealna cisza. Rzadkość niezwykła. Tak bardzo się od niej odzwyczaiłam, że początkowo nie wiem co ze sobą zrobić. Więc siedzę na parapecie i delektuję się nią.
   Czajnik wyrywa mnie z przyjemności jakiej się oddaje, co przypomina mi, że jednak powinnam się pospieszyć. Otóż dzisiaj postanowiłam być cwana. Moja szanowna pani Dermatolog przyjmuje na dwa sposoby: albo trzeba wystać swoje w kolejce od 5/6 rano albo można umówić się na wizytę 5/6 miesięcy wcześniej. Magia służby zdrowia. Co mam do stracenia?
   „Ogarnięcie się” kobiety o takiej porze to bardzo złożona czynność. Trzeba doliczyć do tego ograniczoną ilość czasu. Cała sztuka polega na tym, że gdy grzeje się prostownica mogę biec zrobić śniadanie. Herbatę wypiję przy makijażu, a ubiorę się układając włosy. Nic trudnego, chociaż wiele mężczyzn traktuje ten rytuał jak zjawisko.


   Wybiegam z domu 3 minuty przed tramwajem. Po drodze wpadam w kilka kałuży (tyle czasu gapiłam się przez to okno i nie widziałam, że pada?). Widzę go! Wtacza się na przystanek mozolnie, jakby jemu też nie była na rękę ta godzina. Dzieli nas już tylko ulica i  czerwone światła. Zamknął drzwi. Gdyby tramwaje mogły się uśmiechać, to ten śmiałby się teraz ze mnie szyderczo. Ale nie wie z kim zadarł. Przecież nic nie jedzie, zdążę dobiec. Ryzykuję, bo kto nie ryzykuje ten nie pije szampana. A w moim przypadku nie dociera na czas do lekarza. Jestem już na samym końcu, pełna determinacji, gdy coś mnie zatrzymuje. A, nie, to ja sama stoję jak wryta i próbuję swoimi małymi rączkami zatrzymać wielkiego busa.  „Mierzcie siły na zamiary”. Bus miał więcej oleju w głowie bo zatrzymał się bez mojej pomocy, ale jego kierowca wyglądał jakby nadal chciał mnie przejechać. Sprawdzam stan ogólny – nogi, ręce na miejscu. Zrywam się znowu bo przecież miałam się spieszyć. Zdążyłam. Ludzie w tramwaju oczywiście patrzą na mnie jak na na rozrywkę. I niech im będzie na zdrowie. Lubię sobie wyobrażać co myślą Zombie w tramwajach. Starsza pani w charakterystycznej czapce na pewno uznała mnie za przedstawicielkę nieodpowiedzialnej części młodzieży. Za jej czasów nie biegało się po ulicach. Młodszy nieco pan, siedzący po mojej lewej stronie bezwstydnie studiował moją fryzurę (przy wysiadaniu okazało się dlaczego). I niech mi ktoś powie po co marnuję rano czas na układanie włosów, skoro pogoda tak bardzo lubi bawić się we fryzjera.
Powoli zapominam dokąd się spieszę, powoli nuży mnie sen. Ale przecież nie będę spać w tramwaju. Zawsze bawię się z tymi, którzy zasypiają. Patrzę na nich, aż poczują mój wzrok i chcąc nie chcąc otwierają oczy. Po ich minach widać oburzenie, że miałam czelność im przeszkodzić, a potem rozglądają się po sąsiadach szukając aprobaty. Ale ja ich bronię, dbam o moich chwilowych znajomych. Póki jestem, zmuszam ich do czujności. Kobiety przytulają mocniej swoje torebki, a mężczyźni odruchowo wkładają ręce do kieszeni. Taka ze mnie bohaterka.


   Zakładam słuchawki. „Cucurucu” idealnie wpasowuje się w moment. Wlepiam wzrok w szybę (jest cienka granica pomiędzy byciem bohaterem a psychopatą obserwującym ludzi). Ponosi mnie muzyka, znów czuję radość poranka, z tym, że teraz jeszcze doceniam, że żyję. Nawet nie zauważam kiedy zaczynają mi chodzić nogi w takt melodii. Uśmiecham się na to odkrycie. Gdyby jechała ze mną Mała, na pewno skrytykowałaby moje zachowanie – „dziecko zachowuj się! Nienormalna świnko”. Zaczynam, jakby na złość jej, kiwać głową. Tańczę już na całego. Tańczę, na ile pozwalają ruchy pełznącego tramwaju. Kto mi zabroni?!
Docieram tak, już całkiem szczęśliwa, na swój przystanek i biegnę do przychodni. Wpadanie w kałuże jest cudowną rozrywką! Dobiegam zziajana pod wielkie szklane drzwi i triumfalnie stwierdzam, że jestem trzecia w kolejce.
– ” A do jakiej Pani Doktor?” – pytają ciekawscy pacjenci (jakbym im miała zabrać 11 bloczków na wszystkich lekarzy)
Na moją odpowiedź jeden się miesza, a drugi zaczyna studiować wszystkie kartki wywieszone na szybie.
– „Ona dzisiaj nie przyjmuje” – stwierdza jeden z niemalże takim samym triumfem, jaki jeszcze przed chwilą należał do mnie.
Deszcz zaczyna padać już inaczej, jakoś bardziej w oczy, woda w skarpetkach staje się lodowata, wiatr akurat wymyśla mi nową fryzurę.
– „No trudno, wrócę tu jutro”.
Nie dam im tej satysfakcji! Ja mam szczęście – wrócę do domu i  mogę mieć wszystko w klipie. A to, że wstałam rano? Dzięki temu mam tak wiele czasu na naukę, w końcu trwa sesja. Oni niech sobie stoją jeszcze dwie godziny w kolejce, przepychają się do recepcji z tętnem porównywalnym do pędu dzikich koni.


   Autosugestia jest wspaniała! Znów wracam po kałużach, „cucurucu” już śpiewam na całego, a kolejny tramwaj mam za minutę.
Zbyt wczesne poranki są cudowne!